sobota, 10 grudnia 2011

o psie, który nie pozwala się nudzić


Nie chrumkam z radości, że nie umiem sobie zorganizować czasu. Nigdzie tego nie uczyli, a do przedszkola się nie chodziło, więc brak mi dyscypliny wtłaczanej w kilkuletnie głowy.  Niby coś robię a nic nie robię. Trochę czasem ponarzekam, trochę się pokręcę, powiercę, posnuję, wrzucę kilka rzeczy do garnka i tak jakoś dzień za dniem tracę. Wieczorami oglądam zdjęcia z National Geographic  i wzdycham „jak tam pięknie” na widok widoków wszelakich. Marzą mi się Bałkany, czytam jakim przedziwnym krajem jest Albania  czy Czarnogóra i zastanawiam się, w jaki sposób najszybciej tam dotrzeć i jak znaleźć pracę, która gwarantuje przepisowy i odpowiednio długi urlop. I choć niby fajnie jest, bo moja praca trwa krótko, niby mogłabym coś działać, niby chęci są, czas też by się znalazł, ale wegetacja w stylu leniwego glonojada w sumie mi odpowiada. I tu jest pies pogrzebany… 
Na szczęście nie mój.  Nasz psi podopieczny to jedyny powód, dla którego jestem w stanie ruszyć się po zapadnięciu zmroku gdziekolwiek i to bez względu na aurę. Jak komuś się nie chce ruszać tyłka samemu z siebie, to polecam najlepszy motywator w postaci psa z ADHD, który biega, skacze i tańczy jak baletniczka i to wszystko wyłącznie na widok ciasteczek albo na hasło „idziemy”. Pies jest też świetny na przyrost masy mięśniowej – wystarczy tę kulkę skondensowanej i niewyczerpanej energii przyczepić za pomocą szelek do smyczy automatycznej, każda próba wyhamowania tej siły w nim tkwiącej, to małe ćwiczenie fizyczne. Mój biceps wie coś o tym, szkoda, że tylko w jednej ręce. A na późno-jesienne i prawie-zimowe wieczory, gdy za oknem pada mokra kupa z nieba tenże pies zmienia się w mały termofor i grzeje wspaniale swoim wygiętym w rogal ciałkiem o temperaturze 38 stopni Celsjusza. Jakieś wady? Czasem wydaje mi się, że jego odbyt na mnie zerka…



wtorek, 22 listopada 2011

listopadowe smęty


Już listopad. To bardzo dziwne zjawisko, bo nie wiem, kiedy i skąd przyszedł i, w jaki sposób minęło już 22 dni tego niefortunnego miesiąca.  Takie miesiące bolą z powodu marnotrawienia czasu. Gdyby chociaż nie było ciągle ciemno. Ale nie, listopad jest wredny i o 16 gasi słońce, mówiąc mi, że jest noc i, że jedyne, co pozostaje do zrobienia to zamulanie, walka z opadającymi powiekami i czekanie na sen. Dlaczego nikt nie wymyślił, żeby ludzie zapadali w sen zimowy(???), Muminki już dawno to opatentowały i przetestowały, a ludzie nic. Jakby w ogóle nie dostrzegali tego, że w takim miesiącu nie dzieje się nic wartego uwagi. Bo jak tu gdzieś wyjechać, skoro nim gdziekolwiek się dojedzie będzie noc, a nocą widać niewiele (w mieście) lub prawie nic (w jakimś miłym cichym lesie)? No przecież nie będę zwiedzać z latarką górniczą na głowie(choć byłoby to pewnie dość ciekawe). Przekichane. Miesiąc bez sensu.
 I jeszcze ten brak synchronizacji w dniach wolnych od pracy – S. nie pracuje w święta, ja owszem, jeśli wypadają w dniu roboczym, ja nie pracuję w weekendy, S. ma już wszystkie soboty do końca roku zarezerwowane na pracę i to do późnych godzin nocnych. Zostają niedziele. A niedziele to niewiele. Jeden dzień nie pozwala na wyjazd w góry, co najwyżej można się poprzemieszczać po przedmieściach i okolicznych miejscowościach oddalonych nie dalej niż godzinę jazdy pociągiem. Czyli krótko rzecz ujmując nastąpiła posucha w wycieczkowaniu. Marność, bieda i co najwyżej spacery. Decyzja o takowych zapada spontanicznie, wobec czego jedynym dostępnym utrwalaczem owych pieszych wrocławskich wędrówek pozostaje mój aparat w komórce – bardzo wątpliwej jakości, co widać na poniższych zdjęciach.
Goethe na łożu  śmierci miał powiedzieć „Mehr Licht” [więcej światła], pewnie dlatego, że umierał w listopadzie albo jakimś innym ponurym miesiącu... Czy ktoś wie, kiedy się kończy ta noc polarna, bo czuję, że Polska się jakoś przemieściła względem osi ziemi i teraz przyszło mi mieszkać na kole podbiegunowym. Ratunku!







sobota, 8 października 2011

ekspresowa wycieczka samochodowa


Cofamy się w czasie – niezbyt odlegle, ale na tyle daleko, żeby znów móc poczuć wrześniową aurę. Tak naprawdę dopiero od dwóch dni mamy jesień jesienną z wiatrem i szaroburością, a jeszcze dwa dni temu było idealnie, bo któż nie lubi słońca, szeleszczących liści i babiego lata. Dopiero dwa dni temu wyjęłam kurtkę i nagle musiałam sobie przypomnieć jak to jest odczuwać zimno. Dziwne uczucie – niby znajome, a jednak jakby poznawane na nowo. Tyle o pogodzie, bo w końcu żaden ze mnie Jarek Kret, no chyba, że ślepota z powodu nienoszenia okularów jakoś mnie z nim łączy. 

No, to czas na relację, bo rzekomo jest to blog o podróżach. Byliśmy całkiem niedawno (czyt. we wrześniu) w Skalnym Mieście czyli w Národní přírodní rezervace Adršpašskoteplické skály –  nie umiem odmieniać po czesku, więc wklejam w formie nieodmienionej, ale czeski na zawsze pozostanie moją małą słabostką i niespełnionym marzeniem językowym, więc oryginalna nazwa musiała się pojawić. Nie byliśmy tam sami, bo tak się złożyło, że pojechaliśmy z rodzicami, którzy wycieczkują ostatnio nieustannie, przekraczając wszystkie dopuszczalne normy i zaprzeczając statystykom o statecznym wieku średnim.  S. ułożył trasę tak, żeby po drodze dało się jeszcze coś zobaczyć poza poboczami i rowami, także czasem skróty które wybierał przyprawiały mnie o nudności (zakręty na wąskich, wyboistych, biegnących to w górę to w dół drogach dawały się we znaki) i nerwowe ziewanie mające na celu uchronienie mojego organizmu przed omdleniem w skutek niedotlenienia. Tak, tak jazda samochodem nigdy nie należała do moich ulubionych form przemieszczania się, bo zamiast podziwiać widoczki za szybą myślę tylko o przewracającej się treści mojego żołądka i o tym, ile jeszcze trzeba będzie wytrzymać nim dane mi będzie zaczerpnąć powietrza innego, niż stęchłe , zawiesiste, nieruchome, pełne zapachu choinki odświeżającej i płynu do spryskiwacza, które wypełnia klaustrofobiczną przestrzeń auta. Dobrze, że przystanków po drodze było sporo, bo  to pozwoliło mi przetrwać podróż, a mamie i tacie zobaczyć mało znane miejsca o dużej dawce atrakcyjności. 


Najpierw więc Świdnica, z wyględnym rynkiem i ratuszem bez wieży, który na odbudowaną wieżę w końcu ma się doczekać, z katedrą gotycką o wieży z kolei wielce imponującej, bo ponad stumetrowej, z protestanckim Kościołem Pokoju w mojej ulubionej konstrukcji szachulcowej, który „…musiał być lokowany poza murami miasta, oddalony od nich na odległość strzału armatniego, nie mógł mieć dzwonnicy, musiał być zbudowany z materiałów nietrwałych (drewna, słomy, piasku, gliny), a dodatkowo okres budowy nie mógł przekroczyć  1 roku”, te obwarowania i restrykcje nie przeszkodziły w jego budowie i teraz można go podziwiać w pełnej krasie w otoczeni starych drzew i równie starych płyt nagrobnych.  Klimat jak się patrzy.




Następnie zapora w Zagórzu Śląskim na Jeziorze Bystrzyckim (Lubachowskim) – 44 m wysokości, genialne położenia, bo nie ma lepszych widoków niż tafla wody otoczona przez szczyty, co zawsze kojarzy mi się ze Szwajcarią, w której rzecz jasna nigdy nie byłam, ale sama sobie dopowiadam, że tak powinno to wyglądać.
Kolejna atrakcja na trasie – zamek Grodno, aż się zdziwiłam jak go zobaczyłam, bo nigdy o nim nie słyszałam, a tu takie pozytywne wrażenie – renesansowe zabudowania dziedzińca połączone ze średniowieczną bryłą samego zamku wyniesioną na wzgórzu położonym w zakolu jeziora. Po prostu jest tam ładnie. No i widoki z wieży, które niestety znam tylko ze zdjęć, bo zgłosiłam się na ochotnika mniej lub bardziej przymusowego, który podczas zwiedzania wieży został z Kukim na dole i próbował wymyślać mu jakieś psie zabawy, byleby zapomniał, że reszta wycieczki go zostawiła i poszła gdzieś bez niego. Bezskutecznie.
Kuki panicznie boi się, że zostanie wrzucony/zrzucony/zepchnięty do wody. Taka fobia.


Dżentelmen z łasiczką pozuje na tle armaty na zamku Grodno

Do tej pory nie wiem o co chodziło z tym szczurem na smyczy trzymanym przez szkieletora

Widoczki dalekosiężne z wieży


Po dzikich skrótach i wytrzęsieniu na wybojach po polskiej stronie dotarliśmy w końcu do czeskiego Skalnego Miasta, a że pogoda była przednia, to dotarliśmy tu razem z tłumem innych turystów,  niedzielnych wycieczkowiczów i innych nieprzystosowanych do chodzenia, za to świetnie przygotowanych do marudzenia, indywiduów.  Cóż było robić, trzeba było przymknąć oko na te rzesze ludzkie i udawać, że wcale nie przeszkadzają one w zwiedzaniu. Pies też miał swój bilet wstępu za 10 koron i w ramach tej ceny dostał worek na kupę z nabierką, niestety nie zechciał skorzystać z tych dobrodziejstw, bo za bardzo był zaaferowany ciąganiem mnie na wszystkie strony i narzucaniem morderczego tempa zwiedzania, bo zawsze musi być na przedzie.  




Szmaragdowe jeziorko w Skalnym Mieście kontemplowane przez S.
Kuki brodzi i ma łapki jak wyderka

Spragniony gołąb, poczęstowany przez mamę wodą w kubeczku


Kuki jak zwykle się robił podchody, żeby się napić ze strumienia. Na podchodach się skończyło.

Atrakcyjna faktura skalnej ściany.

Tak przegnani przez przewodnika stada, czyli Kukiego ostatkiem sił zdecydowaliśmy się w drodze powrotne zahaczyć jeszcze o Szczawno Zdrój, żeby wraz z kuracjuszami zaczerpnąć trochę uzdrowiskowej atmosfery. A w uzdrowisku jak to w uzdrowisku – wszyscy łażą bez celu, okupują ławki, kawiarnie i wydają pieniądze na niepotrzebne rzeczy.  Jednym słowem błogostan.