Cofamy się w czasie – niezbyt odlegle, ale na tyle daleko, żeby znów móc poczuć wrześniową aurę. Tak naprawdę dopiero od dwóch dni mamy jesień jesienną z wiatrem i szaroburością, a jeszcze dwa dni temu było idealnie, bo któż nie lubi słońca, szeleszczących liści i babiego lata. Dopiero dwa dni temu wyjęłam kurtkę i nagle musiałam sobie przypomnieć jak to jest odczuwać zimno. Dziwne uczucie – niby znajome, a jednak jakby poznawane na nowo. Tyle o pogodzie, bo w końcu żaden ze mnie Jarek Kret, no chyba, że ślepota z powodu nienoszenia okularów jakoś mnie z nim łączy.
No, to czas na relację, bo rzekomo jest to blog o podróżach. Byliśmy całkiem niedawno (czyt. we wrześniu) w Skalnym Mieście czyli w Národní přírodní rezervace Adršpašskoteplické skály – nie umiem odmieniać po czesku, więc wklejam w formie nieodmienionej, ale czeski na zawsze pozostanie moją małą słabostką i niespełnionym marzeniem językowym, więc oryginalna nazwa musiała się pojawić. Nie byliśmy tam sami, bo tak się złożyło, że pojechaliśmy z rodzicami, którzy wycieczkują ostatnio nieustannie, przekraczając wszystkie dopuszczalne normy i zaprzeczając statystykom o statecznym wieku średnim. S. ułożył trasę tak, żeby po drodze dało się jeszcze coś zobaczyć poza poboczami i rowami, także czasem skróty które wybierał przyprawiały mnie o nudności (zakręty na wąskich, wyboistych, biegnących to w górę to w dół drogach dawały się we znaki) i nerwowe ziewanie mające na celu uchronienie mojego organizmu przed omdleniem w skutek niedotlenienia. Tak, tak jazda samochodem nigdy nie należała do moich ulubionych form przemieszczania się, bo zamiast podziwiać widoczki za szybą myślę tylko o przewracającej się treści mojego żołądka i o tym, ile jeszcze trzeba będzie wytrzymać nim dane mi będzie zaczerpnąć powietrza innego, niż stęchłe , zawiesiste, nieruchome, pełne zapachu choinki odświeżającej i płynu do spryskiwacza, które wypełnia klaustrofobiczną przestrzeń auta. Dobrze, że przystanków po drodze było sporo, bo to pozwoliło mi przetrwać podróż, a mamie i tacie zobaczyć mało znane miejsca o dużej dawce atrakcyjności.
Najpierw więc Świdnica, z wyględnym rynkiem i ratuszem bez wieży, który na odbudowaną wieżę w końcu ma się doczekać, z katedrą gotycką o wieży z kolei wielce imponującej, bo ponad stumetrowej, z protestanckim Kościołem Pokoju w mojej ulubionej konstrukcji szachulcowej, który „…musiał być lokowany poza murami miasta, oddalony od nich na odległość strzału armatniego, nie mógł mieć dzwonnicy, musiał być zbudowany z materiałów nietrwałych (drewna, słomy, piasku, gliny), a dodatkowo okres budowy nie mógł przekroczyć 1 roku”, te obwarowania i restrykcje nie przeszkodziły w jego budowie i teraz można go podziwiać w pełnej krasie w otoczeni starych drzew i równie starych płyt nagrobnych. Klimat jak się patrzy.
Następnie zapora w Zagórzu Śląskim na Jeziorze Bystrzyckim (Lubachowskim) – 44 m wysokości, genialne położenia, bo nie ma lepszych widoków niż tafla wody otoczona przez szczyty, co zawsze kojarzy mi się ze Szwajcarią, w której rzecz jasna nigdy nie byłam, ale sama sobie dopowiadam, że tak powinno to wyglądać.
Kolejna atrakcja na trasie – zamek Grodno, aż się zdziwiłam jak go zobaczyłam, bo nigdy o nim nie słyszałam, a tu takie pozytywne wrażenie – renesansowe zabudowania dziedzińca połączone ze średniowieczną bryłą samego zamku wyniesioną na wzgórzu położonym w zakolu jeziora. Po prostu jest tam ładnie. No i widoki z wieży, które niestety znam tylko ze zdjęć, bo zgłosiłam się na ochotnika mniej lub bardziej przymusowego, który podczas zwiedzania wieży został z Kukim na dole i próbował wymyślać mu jakieś psie zabawy, byleby zapomniał, że reszta wycieczki go zostawiła i poszła gdzieś bez niego. Bezskutecznie.
|
Kuki panicznie boi się, że zostanie wrzucony/zrzucony/zepchnięty do wody. Taka fobia. |
|
Dżentelmen z łasiczką pozuje na tle armaty na zamku Grodno |
|
Do tej pory nie wiem o co chodziło z tym szczurem na smyczy trzymanym przez szkieletora |
|
Widoczki dalekosiężne z wieży |
Po dzikich skrótach i wytrzęsieniu na wybojach po polskiej stronie dotarliśmy w końcu do czeskiego Skalnego Miasta, a że pogoda była przednia, to dotarliśmy tu razem z tłumem innych turystów, niedzielnych wycieczkowiczów i innych nieprzystosowanych do chodzenia, za to świetnie przygotowanych do marudzenia, indywiduów. Cóż było robić, trzeba było przymknąć oko na te rzesze ludzkie i udawać, że wcale nie przeszkadzają one w zwiedzaniu. Pies też miał swój bilet wstępu za 10 koron i w ramach tej ceny dostał worek na kupę z nabierką, niestety nie zechciał skorzystać z tych dobrodziejstw, bo za bardzo był zaaferowany ciąganiem mnie na wszystkie strony i narzucaniem morderczego tempa zwiedzania, bo zawsze musi być na przedzie.
|
Szmaragdowe jeziorko w Skalnym Mieście kontemplowane przez S. |
|
Kuki brodzi i ma łapki jak wyderka |
|
Spragniony gołąb, poczęstowany przez mamę wodą w kubeczku |
|
Kuki jak zwykle się robił podchody, żeby się napić ze strumienia. Na podchodach się skończyło. |
|
Atrakcyjna faktura skalnej ściany. |
Tak przegnani przez przewodnika stada, czyli Kukiego ostatkiem sił zdecydowaliśmy się w drodze powrotne zahaczyć jeszcze o Szczawno Zdrój, żeby wraz z kuracjuszami zaczerpnąć trochę uzdrowiskowej atmosfery. A w uzdrowisku jak to w uzdrowisku – wszyscy łażą bez celu, okupują ławki, kawiarnie i wydają pieniądze na niepotrzebne rzeczy. Jednym słowem błogostan.