Jeżeli nie wiecie, gdzie jest najbliższy wam koniec świata, spytajcie mojego szanownego chłopaka/partnera/konkubenta/lubego (niepotrzebne skreślić), którędy wiedzie tam droga. Dotarłam z nim już wielokrotnie na taki przysłowiowy koniec świata i za każdym razem okazuje się, że to poprzednie miejsce to jeszcze nie był ostateczny kraniec-krańców, że są miejsca jeszcze bardziej nieprzystępne i skutecznie przez ludzi zapomniane. I zawsze w owym docieraniu na skraj świata słyszę, że to niedaleko, że tuż za kolejnym wzniesieniem, że jeszcze tylko dwa zakręty, a droga będzie łatwa i przyjemna i spokojnie w zwykłych tenisówkach da się tam dotrzeć. Koniec końców, przedzieramy się przez polską dżunglę czyli sudeckie zarośla wyjątkowo bujne w tym roku, pokonujemy bagniska, tenisówki zagłębiają się niebezpiecznie w grząskim gruncie, pies zaczyna wyglądać jak warchlak unurzany w błocie, ścieżki kończą się w miejscach zupełnie bezsensownych, oznaczenia szlaków przestają nas interesować, musimy z całych sił się starać, żeby nie stratować hordy pomrowów (tych nieestetycznych ślimaków bez muszli), a okolica wydaje się być zupełnie wymarła, jeśli idzie o ludzką obecność. Nie jesteśmy z Krakowa, więc nie chadzamy na co dzień z maczetą, zatem przemieszczanie się idzie dość opornie. W końcu docieramy do celu...a tam nikogusieńko. I tylko śmieci naniesione z okolicy po ostatnich intensywnych opadach świadczą, że jest jakieś życie w tych rejonach. Kolejny koniec świata zdobyty, odkryty, przeżyty. Kolejne buty spisane na straty.
|
Jezioro Dobromierz, choć gdyby mierzyć je miarą śmieci zalegających na brzegu, już nie wypada tak "dobrze" |
|
Lilia złotogłów |
|
Niektóre śmieci przybrzeżne były ciekawsze od innych |