poniedziałek, 28 marca 2011

marcując się

Było w marcu zeszłego roku i tak. Słońce. Bluza jako odzienie wierzchnie. Zapach chałki unoszący się w całej okolicy, czyli nasz wyjazd do Leśnicy.
Daleko to to nie jest, wówczas dało się tam jeszcze dojechać tramwajem, a że okoliczności przyrody były sprzyjające, to nie warto się było spieszyć. Leniwa niedziela, której leniwą atmosferę podzielały dwie leniwe osoby snując się po zamkowym parku i czerpiąc ze słońca tajemniczy składnik X, przywracający chęć do życia (potocznie nazywany witaminą D).

Platany - lubuję się w tych drzewach, bo mają zapędy ekshibicjonistyczne...











W cudze upodobania nie należy wnikać, dopóki drzewu nie dzieje się krzywda

piątek, 25 marca 2011

za-cofanie

Chciałam sprawdzić, co robiliśmy w marcu rok temu. Że niby takiej retrospektywy dokonać. Naprawdę chciałam. Bo wydawało mi się, że rok temu zima była dłuższa i jakaś trudniejsza do zniesienia. Chciałam sobie przypomnieć, czy rok temu w marcu brodziliśmy w śnieżnych zaspach po pas, a zapasy żywności wojsko rozwoziło na saniach. Moje zdziwienie było podwójne, gdy okazało się, że komputer fiksuje z datowaniem folderów i tak naprawdę, jeśli nie mają daty w nazwie przez nas nadanej, to może się okazać, że sprzęt ów opatrzył je datą roczną 2030. Więc wówczas mielibyśmy po raz pierwszy w historii do czynienia z "cofaniem się w przód";) Przez to wszystko trudno się połapać, które zdjęcia są marcowe.
Druga część mojego podwójnego zdziwienia wiąże się z tym, że w folderach, które mają "marzec 2010" w tytule wcale nie ma zdjęć ukazujących katastrofalne skutki zeszłorocznej zimy, na niektórych jedynie brakuje słońca i po prostu widać, że choć śniegu już nie ma, to temperatury nie były jeszcze optymalne dla ciała i ducha. Zresztą, teraz też nie są optymalne. Jak będzie 20 stopni, to może wtedy powiem "tak, jest idealnie". A na razie mówię "wszystko jest na drodze ku lepszemu".


Wiosnę było już czuć i widać.



Jeden krasnal, a radość wielka.


Zachowaj ostrożność. Pedobear czai się tuż za tobą!

Kończę ten post klingońskim pozdrowieniem w wykonaniu Natola ^^

poniedziałek, 14 marca 2011

na przednówku (fajny archaizm)

Miała być druga odsłona Hiszpanii, bo setki zdjęć stamtąd zalegają na dysku, ale nie będzie. Nie będzie, bo mi się nie chce w tych setkach grzebać, bo Sławek się zobowiązał, że kiedyś jakiegoś zgrabnego posta o hiszpańskich klimatach  jeszcze spłodzi - mężczyźni ponoć płodzić lubią... A tymczasem zdjęcia sprzed tygodnia z Boguszowa spod góry Dzikowiec - a więc rodzinne rejony Sławkowe. Wycieczka niezbyt długa, bo zimno, bo pieskowe łapki krótkie, bo moje buty nierozchodzone i nieco ciasne, bo czekali na nas z obiadem i poganiali telefonicznie. 3 godziny chodzenia po lesie to w sam raz - nie ma co się forsować po zimowym letargu, jeszcze nie sezon na "stalowe łydy" i zdobywanie szczytów.
Widoki jakie zapewnia pkp przez brudną szybę ostatniego wagonu.















Piesek nam się zamyślił w kontakcie z łonem natury

























































 
Tutaj, gdy jest ciepło, grasują bobry. Żadnego zatem nie było mi dane zobaczyć, a tym bardziej poczochrać




Pies ma cień jakiś bardziej krowi niż psi 
Plecak, pies i ja w babcinej chuścinie - wiatr odmrażał mi uszy, które za nadto odstają od głowy.






































Wyciąg obok którego Cookie doznał trwałego uszczerbku na zdrowiu - bardzo gruby pies odgryzł mu kawałek białej końcówki ogona.




























































































































wtorek, 8 marca 2011

dos mundos, czyli hiszpańskie objawienie

Zaczynamy światowo i wakacyjnie. Co nie znaczy, że teraz jest gorzej i mniej światowo (no dobra, może trochę). Po prostu Hiszpania była takim miejscem, gdzie wszystko było inne, nowe i pozbawione owej swojskości, z którą obcujemy na co dzień, i która przez to, wydaje się już trochę wyświechtana i zużyta. Polska jest jak sąsiad z wąsem: poczciwy, dobrze znany ze swoich skarpet podciągniętych do połowy łydki i łypiący lubieżnie okiem, gdy spódnica sąsiadki wydaje mu się krótsza niż zwykle. I choć lubimy tę jego prostolinijność, wiemy, że przebywanie z nim na dłuższą metę bywa męczące i trudne.  W Hiszpanii zamiast drażniącej swojskości ludzie wydzielali przyjemną woń spokoju. Bo czy można zostać cholerykiem w kraju małych, zacienionych uliczek, w kraju, gdzie nieustannie pachnie ziołami śródziemnomorskimi, gdzie starsi panowie spotykają się codziennie, by wspólnie spędzać czas? Uwielbiałam dziadziusia, ojca właściciela hotelu, w którym mieszkaliśmy, który był tak stareńki, że na linii życia brakło już niemal dla niego skali, a który codziennie przychodził na śniadanie i śmiał się do wszystkich, zaczepiał i podrywał panie i choć żadna z turystek nie rozumiała, co do nich mówił, śmiały się razem z nim. Śmiech staruszków - w Polsce zjawisko prawie nieznane, a szkoda, bo zaraźliwe bardzo.




















Warto tam było pojechać nie tylko, żeby przekonać się, że słońce może mieć zbawienny wpływ na ludzką mentalność, ale także, by dowiedzieć się, jak naprawdę smakują owoce południowe. Winogrona, pomarańcze, nektarynki - małe, średnio wyględne,  nie traktowane jak eksponaty sklepowe, sprzedawane często wprost z ulicy - miały aromat i smak tak intensywny, że trudno było uwierzyć, że się już wcześniej jadło takie owoce. Stąd nasze obżarstwo w hotelowej stołówce i poza nią, wymagające oczywiście długiego leżakowania po posiłku, cwanie to wymyślili z tą sjestą :)


No i koty.  Żyjące dziko całymi stadami. W czasie wycieczki do ogrodu botanicznego spotkaliśmy taką bandę żyjącą na skraju lasu, liczącą ponad 40 sztuk. Przeróżnej, często bardzo dziwnej maści i często nieźle nadwyrężonych przez los włóczęgi - pozbawionych uszu, o pooranych bliznami kocich ciałkach. Zresztą co nieco na temat kocich gangów mówi ten osobnik z Tarragony. Wgląda znajomo, nieprawdaż?






















Ale tak naprawdę wrażenia z pobytu w Hiszpanii nie dają się zawęzić do radosnych staruszków, jedzenia czy słońca. To tak jakby obejrzeć trzy minuty z filmu i udawać, że się ogarnęło już całą fabułę. Chociaż nasz wyjazd miał charakter objazdu i udało nam się przejechać naprawdę dużą część kraju, to niedosyt zawsze pozostanie. Zwłaszcza, kiedy z każdego odwiedzanego przez nas hiszpańskiego miasta i miasteczka wyjeżdżało się z oczami jak pięć złotych, z zachwytem wypisanym na twarzy i myślą: "tu właśnie chcielibyśmy mieszkać".