środa, 31 sierpnia 2011

Hiszpańskie tęsknoty i ciągoty

Nie myślałam, że od szukania pracy niszczą się buty. Moje albo przeszły zbyt wiele i nadszedł kres ich tekstylnego życia  albo są nieodporne na bezrobocie. Odkąd tak sobie chodzę miasto wydaje mi się mniejsze, kurczy się wraz z każdą kolejną odwiedzoną instytucją. A gdy już gdzieś dojdę, stare baby o płaskich dupach spłaszczonych kilkudziesięcioletnim siedzeniem za biurkiem mówią mi, że nie mam czego szukać w ich przytulnych biurach. Piją kawę, chichoczą między sobą jak gimnazjalistki i są wyraźnie oburzone moją obecnością. Zapewne nikt nie lubi być przyłapywanym przez „szpiega” z zewnątrz na nicnierobieniu. Zapewne bycie miłym jest im obce, gdy przychodzi ktoś, kto chciałby je zastąpić.  
 Oj jakże bym chciała, jakże bym im pokazała, że samym zapałem wymieszanym z energią i entuzjazmem można by wskrzesić  to truchło jakim są polskie muzea. Żałosne strony internetowe o nieprzyjaznym interfejsie, które do niczego nie zachęcają, niejasne oznaczenia, negatywne nastawienie wobec nowatorskich zmian, wszechobecna nuda. Polskie muzea w większości są kostnicami, a wiadomo, że choć przechowywane w nich trupy mogą być piękne, wybitne, rzadkie, to nikt ze zwłokami nie ma ochoty obcować zbyt często. Zamknięte gabloty, panie jak kapo łypiące na zwiedzających,  wszechobecna cisza jak w kaplicy cmentarnej. Nie tak. Nie tędy droga. Co z tego, że raz do roku jest Noc Muzeów, podczas której muzealne życie nieznacznie drga. Mija ta jedna noc i ekspozycje pozostają martwe i ciche, tak, że słychać osadzanie się kurzu na obiektach.  Tylko szuranie laczków pań pilnujących rozlega się gdzieniegdzie i zakłóca ciszę. Pań, które nie mają zielonego pojęcia o tym, czego pilnują. 
A ja po pięciu latach obcowania ze sztuką wszelaką słyszę, że nawet takiej pracy jak pilnowanie ekspozycji dostać nie mogę. A ja tam bym mogła choćby froterować podłogi, byleby móc „ocierać” się o sztukę, wdychać kurz i opary z zagrzybionych średniowiecznych Maryjek. Więc z wywalonym językiem i wzrokiem zbitego psa, łażę od drzwi do drzwi, od działu kadr do sekretariatu, pokonuję schody, trenuję różne grzeczne rodzaje pukania i mówienia „dzień dobry” i wszędzie widzę to samo politowanie względem mojej osoby i wszędzie słyszę tę samą łaskę w głosie, który wspaniałomyślnie pozwala mi zostawić CV. 

I dlatego… chcę do Hiszpanii! Tylko zapach lasów piniowych, morza i ziół może mnie wyprowadzić na prostą.







czwartek, 18 sierpnia 2011

Dyskretny urok polskiej prowincji

Tytuł tej notki najlepiej oddaje to, co zafundowano nam w miniony weekend - zwiedzaliśmy Polskę, której nie pokazują przewodniki, a urok ziemi świętokrzyskiej czasami był naprawdę dyskretny i nieźle się trzeba było natrudzić, żeby go dostrzec. Już jadąc przez Zawiercie a dalej w kierunku Jędrzejowa czuliśmy się nieco zagubieni widząc bardzo skromne domki , często drewniane, kryte papą lub eternitem. Architektura tamtych regionów nie ma nic z nowobogackich domków jednorodzinnych stawianych na przedmieściach miast na zachodzie kraju.  Żadnych pseudodworków o kolumnowych portykach, żadnych architektonicznych eksperymentów. Widać, że tam dom służy do mieszkania i niczego więcej, że powierzchnią wcale nie musi przekraczać 200 metrów kwadratowych, żeby się nadawał do życia, że tynki strukturalne nie są nieodzownym elementem elewacji, że cegła szamotowa, pustaki żużlowe czy drewno też się nadają do sklecenia budynku mieszkalnego, że płoty nie muszą być kute, bo już kilka desek jest w stanie pełnić funkcję ogrodzenia.
Miasteczka takie jak Chmielnik, Szczekociny, Szydłów to seria maleńkich domków o bardzo zwartej zabudowie, stawianych jeden przy drugim wzdłuż głównej ulicy i czegoś na kształt rynku. To nie tak, że tam jest brzydko, tam jest po prostu biedniej i ta bieda odbija się w skali założeń architektonicznych.  A jednocześnie te niepozorne miejscowości kryją wysokiej klasy zabytki, które czasem nijak nie przystają do ich obecnego wyglądu. Tak było w Szydłowie, gdzie małomiasteczkowa architektura została „wrzucona” w średniowieczne obwarowania z czasów Kazimierza Wielkiego, gdzie XVI-wieczna synagoga sąsiaduje z prowincjonalnymi zabudowaniami, gdzie ciekawi historycznych wrażeń turyści są taksowani wzorkiem przez niewiele z tego rozumiejących miejscowych, dziwiących się zapewne, ze ktoś chce oglądać ich biedną mieścinę.
Drogi lokalne pozostawiają wiele do życzenia, żadne z miasteczek na naszej trasie nie miało obwodnicy, koleiny miały za to po kilkanaście centymetrów, a dziura poprzedzała dziurę i po dziurze następowała.  Tym lepiej poznaliśmy urok tych wąskich dróg, że pobłądziliśmy i zdziwieni zjawiliśmy się po 30 kilometrach w tym samym miejscu, z którego wyjechaliśmy, a krążenie po wiochach w okolicy Ujazdu urozmaicały nam krowy pasące się na rowach, trudne do wyminięcia kombajny, traktory i nawet jeden wóz ciągnięty przez konia. A niby Polska B nie istnieje.
No, ale, żeby nie było, że tylko dzika prowincja była w planie wycieczki, to pojechaliśmy jeszcze bardzo nie po drodze do Sandomierza. A tam turystów było w bród, bo w końcu odkąd kultowy serial (sic!) „Ojciec Mateusz” leci w TV miasto to stało się jakoś tak bardziej znane i lubiane, co zresztą było widać, po restauracji „U Plebana” udekorowanej logiem serialu  i ludziach, zapewne Warszawiakach, którzy przyjechali pewnie tylko dlatego, że być tam wypada.  Kawa w Sandomierzu, to pewnie teraz taki sam mus jak niegdyś kawa w Kazimierzu nad Wisłą. A co tam, i my się kawy napiliśmy. Choć miała być po wiedeńsku, to nie była, ale nie ma co marudzić, gdy tata stawia. Poza tym, teraz się możemy pochwalić, że piliśmy kawę w Sandomierzu, ze jedliśmy lokalnego bardzo suchego precla i, że daliśmy pogryźć się sandomierskim komarom, wyjątkowo agresywnym i licznym.
To nie Carcassonne, to Szydłów i Brama Krakowska, a po lewej malownicza ruinka, co ciekawsze - zamieszkana
Najmniejsza babuleńka ever

Buźka w ciup na zamku Krzyżtopór w Ujeździe - czyli nie gadaj, gdy ci robią zdjęcie

Zamek od XVII wieku pozostaje w stanie trwałej ruiny i jest naprawdę gigantyczny




Sandomierz, a w tle grający polskie szlagiery grajkowie
Zdjęcie na rynku - bardziej niż obowiązkowe


Mój faworyt wśród polskich świętych i błogosławionych - nazwisko przednie i twarz jak uląg
Zamek w Sandomierzu


Ta mina mówi wszystko- powódź jest be, bo popsuła skarpę i nawet Ojciec Mateusz jej nie uratował.