sobota, 16 lipca 2011

Kuracjusze, dancingi. Wyprawa do wód.

Nie ma takiego miasta jak „Lądyn”. Jest Lądek, Lądek Zdrój!! A no jest, byli my i sprawdzili. Jak był tak jest nadal. Urokliwy, leniwy, z przepysznym gorącym chlebem z piekarni przy rynku, z oślą łączką, ciepłą wodą jajeczną w Zdroju i mieszkaniami o fikuśnym rozplanowaniu. Oj lubimy tam jeździć, oj zazdrościmy Lądczanom (czy tak się fachowo nazywają mieszkańcy?). Tych pustych uliczek w niedzielne popołudnie, tego spokojnego rytmu życia dopasowanego do rytmu przebojów na dancingach, tych panów kuracjuszy z brzuchami wystawionymi do słońca na ławkach w okolicy domów zdrojowych, tej bliskości atrakcyjnych tras turystycznych, tego, że można, a nie trzeba. Cóż mogę jeszcze dodać? Wypada podziękować – naszemu rezydentowi, który z kulą w roli trzeciej nogi tak dzielnie nam towarzyszył, i który akceptuje Kukiego z jego skrzywieniem psychicznym i fobiami miejskiego psa. Dziękujemy za udostępnienie lokum – zobaczyć kredens taki sam jak w kuchni letniej w Potworowie – bezcenne, spać pod czujnym okiem Maryjki z obrazu i słuchać skrzypienia drewnianej podłogi – jeszcze lepsze. I jak tu nie myśleć o ucieczce, nie układać kolejnego „escape plan”, zwłaszcza teraz, gdy moje wypociny spoczęły wreszcie w dziekanacie, gdy pani Aldona życzyła po dopełnieniu miliona formalności „powodzenia na obronie”. Bo tylko tyle zostało. Mniej lub bardziej dzielnie bronić niepodległości… eee, to znaczy pracy. A później – nieznane, niechciane, nieprzewidziane „życie dla dorosłych”. Aż żyć się odechciewa. 
Dary lasu (nie losu).


T-Rex.



Skwar, więc każdemu pić się chce.



S. wciąga jagody zapewne z tasiemcem bąblowcem, Kuki się dołączył do uczty i raczy się trawą.
Nad zalewem, gdzie pot zalewał, a moje nogi zmieniły się w uwędzone balerony.
Wieża na Borówkowej.
Kuki nie wierzy, że jest na wieży.

Widoczek z wieży, więc trzeba było trzasnąć pocztówkę.
Koniec Lądka, koniec posta.