wtorek, 8 marca 2011

dos mundos, czyli hiszpańskie objawienie

Zaczynamy światowo i wakacyjnie. Co nie znaczy, że teraz jest gorzej i mniej światowo (no dobra, może trochę). Po prostu Hiszpania była takim miejscem, gdzie wszystko było inne, nowe i pozbawione owej swojskości, z którą obcujemy na co dzień, i która przez to, wydaje się już trochę wyświechtana i zużyta. Polska jest jak sąsiad z wąsem: poczciwy, dobrze znany ze swoich skarpet podciągniętych do połowy łydki i łypiący lubieżnie okiem, gdy spódnica sąsiadki wydaje mu się krótsza niż zwykle. I choć lubimy tę jego prostolinijność, wiemy, że przebywanie z nim na dłuższą metę bywa męczące i trudne.  W Hiszpanii zamiast drażniącej swojskości ludzie wydzielali przyjemną woń spokoju. Bo czy można zostać cholerykiem w kraju małych, zacienionych uliczek, w kraju, gdzie nieustannie pachnie ziołami śródziemnomorskimi, gdzie starsi panowie spotykają się codziennie, by wspólnie spędzać czas? Uwielbiałam dziadziusia, ojca właściciela hotelu, w którym mieszkaliśmy, który był tak stareńki, że na linii życia brakło już niemal dla niego skali, a który codziennie przychodził na śniadanie i śmiał się do wszystkich, zaczepiał i podrywał panie i choć żadna z turystek nie rozumiała, co do nich mówił, śmiały się razem z nim. Śmiech staruszków - w Polsce zjawisko prawie nieznane, a szkoda, bo zaraźliwe bardzo.




















Warto tam było pojechać nie tylko, żeby przekonać się, że słońce może mieć zbawienny wpływ na ludzką mentalność, ale także, by dowiedzieć się, jak naprawdę smakują owoce południowe. Winogrona, pomarańcze, nektarynki - małe, średnio wyględne,  nie traktowane jak eksponaty sklepowe, sprzedawane często wprost z ulicy - miały aromat i smak tak intensywny, że trudno było uwierzyć, że się już wcześniej jadło takie owoce. Stąd nasze obżarstwo w hotelowej stołówce i poza nią, wymagające oczywiście długiego leżakowania po posiłku, cwanie to wymyślili z tą sjestą :)


No i koty.  Żyjące dziko całymi stadami. W czasie wycieczki do ogrodu botanicznego spotkaliśmy taką bandę żyjącą na skraju lasu, liczącą ponad 40 sztuk. Przeróżnej, często bardzo dziwnej maści i często nieźle nadwyrężonych przez los włóczęgi - pozbawionych uszu, o pooranych bliznami kocich ciałkach. Zresztą co nieco na temat kocich gangów mówi ten osobnik z Tarragony. Wgląda znajomo, nieprawdaż?






















Ale tak naprawdę wrażenia z pobytu w Hiszpanii nie dają się zawęzić do radosnych staruszków, jedzenia czy słońca. To tak jakby obejrzeć trzy minuty z filmu i udawać, że się ogarnęło już całą fabułę. Chociaż nasz wyjazd miał charakter objazdu i udało nam się przejechać naprawdę dużą część kraju, to niedosyt zawsze pozostanie. Zwłaszcza, kiedy z każdego odwiedzanego przez nas hiszpańskiego miasta i miasteczka wyjeżdżało się z oczami jak pięć złotych, z zachwytem wypisanym na twarzy i myślą: "tu właśnie chcielibyśmy mieszkać".



















































1 komentarz: